środa, 19 lutego 2014

Rzeka dzieciństwa

Sen ten śnił mi się tylko raz, dawno temu, choć miejsce pojawiało się w innych snach, widziane z zupełnie innej perspektywy.

Było bardzo ciepłe, letnie popołudnie, siedziałem na pomoście przy spokojnej rzece, woda była ciepła a wiedziałem to ponieważ moje stopy były w niej zanurzone, pamiętam też wyraźnie ryby pływające pod nimi, ocierające się czasem o kostkę. W tanim radioodbiorniku wiszącym na zardzewiałym gwoździu wbitym w słup pomostu leciała jak zwykle piosenka "Heart of glass" w oryginalnym wykonaniu Blondie ( co ciekawe to jeden z najczęściej powtarzających się utworów w moich snach  ). Czytałem książkę (której treści niestety nie pamiętam - ani jednego słowa) gdy kątem oka zobaczyłem płynącą rzeką poduszkę, chwyciłem wędkę i przyciągnąłem za jej pomocą poduszkę do siebie. To była duża poduszka, na tyle duża że stwierdziłem że na pewno się na niej zmieszczę, schowałem książkę do torby, wsiadłem na poduszkę i odepchnąłem się od pomostu.

Płynąc coraz ciszej słyszałem radio, aż ucichło gdy pomost zniknął za lasem rosnącym obok zakrętu rzeki, po pewnym czasie wyciągnąłem książkę i zacząłem czytać dalej. Nie pamiętam jak długo płynąłem, ale wydawało mi się niezbyt długo bo słońce leżało dokładnie w tym samym miejscu, oczywiście we śnie to mogło oznaczać dowolnie długo bo rzadko kiedy w snach widzę upływający czas, ale nigdy praktycznie we snach nie zdaję sobie z tego sprawy. Pochłonięty książką nie zauważyłem kiedy na mojej poduszce usiadł konik polny który zaskoczył mnie stwierdzeniem:
- To musi być bardzo interesująca książka.
- Tak, jest o śrubach.
- Czy masz na myśli śruby okrętowe ?
- Nie, zwykłe.
- Może odłożysz na chwilę, za chwile stanie się bardzo ciekawa rzecz.
- Co to znaczy ?
- Za chwilę zobaczysz - uciął konik polny.
Odłożyłem książkę i rozejrzałem się dookoła. Na pierwszy rzut oka nie było nic ciekawego, ale po chwili, mijając kilka drzew zauważyłem że rzeka którą płynąłem dołączy zaraz do większej rzeki. Usłyszałem głosy ludzi, wydawało mi się że dochodzą z rzeki, a po chwili, gdy dopłynąłem do dopływu zobaczyłem bardzo dziwne zbiorowisko ludzi, na rzece.
Ludzie grupkami siedzieli na poduszkach, większych niż mojej.Na oko było 15 poduszek, na pierwszej siedziała kobieta ubrana w suknię ślubną a obok niej, na osobnej poduszce podobna do niej, trochę starsza kobieta - przypuszczalnie jej matka. Następną poduszkę zajmował mężczyzna ubrany w bardzo ładny garnitur, z muchą zamiast krawatu, a na kolejnej młodszy od niego mężczyzna także ubrany w garnitur - choć nie tak wykwintny.
Resztę poduszek zajmowały grupki ludzi ubranych świątecznie. Niektóre poduszki były związane łańcuchem, a prawie wszystkie poduszki z dziećmi były przywiązane sznurkami do poduszek (jak zakładam) rodziców.
Oczywiście domyśliłem się o co chodzi, ale wolałem jednak zapytać.
- Dokąd płyniecie ?
- Dokąd nas rzeka poniesie, ale jeśli pytasz dlaczego się zebraliśmy, to zaraz dopłynie tu ksiądz który połączy nasze poduszki łańcuchem, a wtedy to dokąd nas poniesie przestanie być istotne. - odpowiedział człowiek z muchą
- Jasne, rozumiem.
- Czy chciałbyś zobaczyć ceremonię? - spytała kobieta w sukni ślubnej.
- Oczywiście! Bardzo chętnie! - odpowiedziałem
- WYBACZĄ nam państwo ale nie będziemy w stanie być na ceremonii - wtrącił konik polny - rzeka ma dla nas inne plany
- Jakie plany ? - spytałem zdziwiony.
- Tego nie mogę powiedzieć.
- Dlaczego ?
- Bo tak. - odpowiedział konik polny i zaczął machać młodej parze i weselnikom.
Nurt przed moją poduszką zmienił się, zaczęliśmy płynąć szybciej oraz w kierunku brzegu rzeki do którego podłączony był dopływ którym się tu dostałem. Po chwili, za niewielkim cyplem, nurt wody ściągnął mnie do ciasnej odnogi. Roślinność tu była bardzo gęsta, drzewa o długich zwisających liściach które sprawiły że nie widziałem niczego przed sobą, ani niczego za sobą,, płynąłem przez gąszcz liści wierzb płaczących. Nagle woda zaczęła przyśpieszać - nie przyśpieszyła jednak za bardzo bo po chwili moja poduszka ze mną i konikiem polnym spadła z wysokiego progu w rzece. Wpadłem do rzeki, na której w dali (po obu kierunkach) było widać większe i mniejsze grupki ludzi na poduszkach.
Chciałem już wrócić do czytania książki, kiedy za mną odezwał się człowiek.
- Witaj, czekałem tu na ciebie.
- Na mnie? po co? - spytałem odwracając się
- Bo miałem to wykonać i dać tobie.
Człowiek podniósł drewniany flet poprzeczny i wyciągnął rękę z nim w moim kierunku.
- Po co mi to, nie umiem grać na flecie? - zdziwiłem się.
- Już niedługo będziesz tego potrzebował, to tak dobrze wykonany flet że w zasadzie grający nie musi nic potrafić.
- Ciekawe. - stwierdziłem i wziąłem flet a następnie schowałem go do torby.
- Pamiętaj że muzyka potrafi leczyć.
- Tak słyszałem - odpowiedziałem dziwnemu człowiekowi, a ten chwycił za kawałek drewna i zaczął dłubać w nim nożem.
(Niestety nie pamiętam dokładnie już co działo się w międzyczasie - pamiętam że minąłem puste poduszki i wywołało to u mnie smutek)
Dopłynąłem do starego, rozwalonego kamiennego mostu, słyszałem też charakterystyczny dźwięk pędzącego szosą samochodu, słyszanego przez drzewa ( często słyszałem ten dźwięk zbierając jagody w Ocyplu ) i zacząłem się zastanawiać co powinienem zrobić, a konik polny siedzący ze mną chyba odczytał moje myśli i powiedział:
- To jest ten moment w którym powinieneś użyć fletu.
- Żartujesz ?! Do czego miałby mi się przydać ?!
- Zapomniałeś że muzyka leczy.
- Ale co to ma tutaj wspólnego ?!
- Zaufaj mi, po prostu
Wziąłem więc flet i zacząłem grać, nie całkiem świadomie, bo grać nie potrafiłem, ale po chwili przypadkowego zatykania otworów i dmuchania w flet rozpoznałem że coś co wydawało mi się chaosem było w rzeczywistości znanym mi utworem - a przynajmniej bardzo podobną wersją utworu Claudea Debussyego Syrinx ( http://www.youtube.com/watch?v=8Mg8JiFDzk4 ).
Z wody pod mostem zaczęły unosić się wielkie kamienie które kiedyś były częścią konstrukcji. Całkowicie tym zadziwiony grałem dalej, a kamienie jakby wracały na swoje pierwotne miejsce na moście, w powietrzu tworzyła się niczym nie powiązana konstrukcja z kamieni, wiszących w powietrzu dzięki nieznanej mi sile.
I w tym momencie na most wjechał rozpędzony samochód, nie dojechał jednak jeszcze do wypełnionej wiszącymi w powietrzu kamieniami luki w moście.

Niestety obudziłem się w tym momencie, serce biło mi bardzo szybko. Nie wiem co mogło się stać później, więcej szczegółów niestety nie pamiętam (choć i tak wydaje mi się że jest ich bardzo dużo ) jeśli kiedyś wrócę jakoś do tego snu ( a zdarza mi się czasem że wracam do innych snów ) to na pewno go opiszę.


czwartek, 6 lutego 2014

Powtarzający się koszmar z dzieciństwa

Kiedy byłem mały bardzo często śnił mi się jeden konkretny koszmar, za każdym razem dział się tak samo, w tym samym miejscu i kończył się zawsze tak samo. Nie wiem z czego ten koszmar wynikał (jak i inne cykliczne koszmary które mi się śniły - opiszę je kiedyś) ale odbywał się dokładnie tak:

Było bardzo wcześnie rano, chwilę po wschodzie słońca. Korytarz na klatce schodowej rozświetlony był promieniami słońca położonego na tyle nisko że zdołały oświetlić większość ścian.
Stałem przed drzwiami do mieszkania mojej babci, mieszkania na trzecim piętrze w 10 piętrowym bloku o typowym układzie z windą i schodami po środku oraz dwoma bocznymi nawami z mieszkaniami, po 7 mieszkań na piętro. 
Dzwoniłem wiele razy do drzwi, słyszałem wyraźnie dzwonek zza drzwi, ale nikt nie otwierał.
Po jakimś czasie zobaczyłem charakterystyczne rozświetlenie wizjera drzwi, przez chwilę a potem znów ciemność - co sprawiało że byłem pewien że ktoś mnie z tego mieszkania obserwuje.
Niestety i wtedy kontynuowanie dzwonienia nie odnosiło skutku.
Po paru dzwonkach zauważyłem ponowny błysk wizjera, przestałem dzwonić.
Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku schodów kiedy usłyszałem głos, bulgoczący i jęczący jednocześnie, dochodzący ze schodów z piętra lub dwóch wyżej.
Długo się nie zastanawiając podszedłem do schodów, wszedłem na parę schodków do góry i wychyliłem się przez poręcz.
Na schodach, w tym samym miejscu gdzie ja tylko piętro wyżej stał ohydny potwór i patrzył się prosto na mnie swoim jednym okiem. Wielka dwumetrowa błotnista galareta o złośliwym uśmiechu i szerokości dwuskrzydłowej lodówki stała i czekała na moją reakcję.
Spanikowałem, zacząłem biec w dół, kątem oka zauważyłem że potwór zaczął sunąć w dół i byłem pewien że chce mnie dopaść.
Po przebiegnięciu jednego piętra stwierdziłem że robię to za wolno i na pewno nie zdążę się wydostać z budynku - a to było jedyną myślą która chodziła mi po głowie, wydostanie się z budynku - więć następne zacząłem przeskakiwać z schodków wyżej na schodki niżej przez poręcze.
Dobiegłem do samego dołu i szarpnąłem za drzwi by w końcu wydostać się.
Nie drgnęły ani kawałka a ja poczułem bardzo nieprzyjemne uczucie mrozu, prawdziwe uczucie niesamowitej grozy i nadchodzącego końca. Zacząłem szarpać drzwiami, niestety bez skutku.
Wpadłem na pomysł, wydostanę się z pół-piętra, przez okno, jest wysoko, ale po daszku nad wejściem do bloku na pewno uda mi się przejść i zeskoczyć.
Zacząłem biec po schodach do góry, wbiegłem na wysoki parter i trzymając się poręczy zawróciłem by wbiec po schodkach na półpiętro, pomiędzy parterem a pierwszym piętrem.
Potwór już tam był.



A ja budziłem się zlany potem, przy pierwszych sesjach bliski płaczu (miałem wtedy chyba 6 lat może 7) potem już tylko ulga że koszmar się skończył.
Co ciekawe, nigdy będąc w śnie nie miałem uczucia deja vu, nie spodziewałem się że na schodach będzie potwór, nie pamiętałem by nie zbiegać do drzwi tylko odrazu wyskoczyć przez okno na pół piętrze pomiędzy parterem a pierwszym piętrem.
Zawsze popełniałem ten sam błąd, zawsze kończył się tak samo.